Numer ISSN: 2082-7431
Pearl Harbor - tajemnica głębin.
Przed świtem 7 grudnia 1941 pięć japońskich miniaturowych jednostek podwodnych oddzieliło się od swoich okrętów-nosicieli i skierowało w stronę
wyspy Oahu. Ich celem było kotwicowisko amerykańskiej floty w Pearl Harbor. Żaden z nich nie powrócił z tej misji.
Zasadniczą rolę w planowanym przez Japończyków uderzeniu na bazę w Pearl Harbor odgrywały samoloty startujące z lotniskowców. To zrzucone z
powietrza torpedy i bomby miały wyeliminować z akcji trzon amerykańskiej Floty Pacyfiku.
Nie tak powszechnie znany jest fakt, że w ataku uczestniczyły również miniaturowe, dwuosobowe okręty podwodne, których uzbrojenie stanowiły
dwie torpedy specjalnego wzoru (Typu 97, nawiasem mówiąc będące modyfikacją słynnych "długich lanc"). Była to misja praktycznie samobójcza,
choć dowodzący Połączoną Flotą admirał
Isoroku Yamamoto zgodził się na jej przeprowadzenie dopiero
wówczas, gdy zapewniono go, iż uczestnikom akcji stworzy się jakąś szansę przeżycia. Po przeniknięciu więc na wody nieprzyjacielskiej bazy i
przeprowadzeniu ataku, miniaturowe jednostki miały wydostać się z Pearl Harbor, dotrzeć we wcześniej wyznaczony rejon spotkania z
okrętem-nosicielem i tam zostać przezeń podjęte. Mimo to wszyscy zdawali sobie sprawę, że szanse ocalenia życia przez załogi były znikome.
Okręciki musiałyby dwukrotnie przedrzeć się niepostrzeżenie przez chroniące port sieci zagrodowe, nie zostać wykryte w zatoce rojącej się od
niezliczonych jednostek pływających wroga, a ponadto przetrwać... japoński nalot, w trakcie którego w wodzie doszłoby do eksplozji dziesiątek
ton materiałów wybuchowych zawartych w głowicach bomb i torped. Dla tak kruchych łupinek, morskich "liliputów", jakimi przecież były miniaturowe
okręty podwodne, mogło to mieć skutki opłakane.
I być może w związku z tym zmieniono pierwotne rozkazy dla miniaturowych okrętów podwodnych, w myśl których miały one przyczaić się w zatoce
Pearl Harbor, by przystąpić do ataku dopiero po zakończeniu nalotu. Gdyż ostateczne wytyczne dla załóg przewidywały również taką możliwość, że
ich jednostki rozpoczną atak NATYCHMIAST, równocześnie z lotnictwem.
Wiele zresztą wskazuje na to, że sam Yamamoto pro forma tylko nalegał na stworzenie jakichś pozorów możliwości powrotu załóg. Przykładowo,
miejsce powrotnego spotkania "liliputów" z macierzystymi jednostkami wyznaczono w odległości około 70 mil od Pearl Harbor, podczas gdy zasięg
tych miniaturowych okrętów wynosił tylko 80 mil - i to na powierzchni. W rzeczywistości szansa przetrwania była czysto iluzoryczna i admirał
doskonale zdawał sobie z tego sprawę. "Jeżeli wejdą na kotwicowisko, z pewnością już nie wrócą" - powiedział podobno.
A zatem przed północą 8 grudnia 1941 - czasu Hawajów - pięć japońskich okrętów podwodnych ("I-16", "I-18", "I-20",
"I-22", "I-24") wynurza się około 8 mil na zachód od Pearl Harbor. Rozpoczynają się ostatnie przygotowania do akcji.
Wśród marynarzy, krzątających się na pokładzie każdego z nich, pojawiają się w końcu CI NAJWAŻNIEJSI: członkowie dwuosobowych załóg jednostek
miniaturowych. Dziesiątka młodych ludzi wyróżnia się swoimi strojami, składającymi się ze skórzanych kurtek i bawełnianych przepasek. Ich czoła
przepasane są tradycyjnymi hachimaki. Przed kilkoma minutami rozstali się ze swymi rzeczami osobistymi, które wraz z obciętymi pasmami włosów
i skrawkami paznokci zostały pieczołowicie spakowane i mają następnie trafić do rodzin bohaterów.
Po godzinie 03.00 operacja wchodzi w kolejną fazę - jednostki miniaturowe oddzielają się od nosicieli.
Z okrętu "I-16" wyruszają na spotkanie przeznaczenia podporucznik Masaharu Yokoyama wraz z bosmanmatem Teiji Ueda.
W skład załogi "liliputa" z "I-18" wchodzą podporucznik Shigemi Furuno i bosman Harunori Yokoyama.
Okręcik z "I-20" prowadzą chorąży Akira Hiroo i bosmanmat Yoshio Katayama.
Jednostkę z "I-22" prowadzi porucznik Naoji Iwasa wraz z bosmanem Naoharu Sasaki.
Chorąży Kazuo Sakamaki i podoficer Kiyoji Inagaki opuszczają "I-24" z opóźnieniem, spowodowanym awarią żyrokompasu w ich "lilipucie".
Urządzenia nie udaje się naprawić, lecz zdesperowany Sakamaki postanawia mimo wszystko spróbować szczęścia, nawigując na oślep.
7 grudnia około godziny 06.45 na morskim przedpolu Pearl Harbor dopełnia się los pierwszego z miniaturowych okrętów podwodnych. Zostaje on
wypatrzony przez Amerykanów w chwili, gdy płynąc w śladzie torowym jednostki warsztatowej "Antares", wchodzącej o 06.30 do Pearl Harbor, skrada
się ku przejściu w sieciach zagrodowych. Do ataku na częściowo tylko zanurzonego przeciwnika ruszają niszczyciel "Ward" i łódź latająca typu
"Catalina". Rozlegają się pierwsze artyleryjskie wystrzały rozpoczynającej się tak oto właśnie wojny na Pacyfiku. Podziurawiony odłamkami i
trafiony bezpośrednio w kiosk, obrzucony następnie bombami głębinowymi, japoński okręcik tonie. Jego wrak zostanie odnaleziony dopiero w 2002
roku. To jednostka Iwasy i Sasaki.
Ale, jak wiemy, nie jest to jedyny z miniaturowych intruzów, którzy tego niedzielnego poranka podejęli próbę przeniknięcia do amerykańskiej
bazy. Już o 03.42 obserwatorzy na trałowcu "Condor" meldują o peryskopie zauważonym 900 metrów od wejścia do kanału portowego. To ten właśnie
raport powoduje wysłanie "Warda" w celu zbadania tajemniczego kontaktu.
O 04.58 "Condor" wpływa do portu przez otwarte dla niego przejście w zagrodzie. Wskutek niewybaczalnej beztroski, niemal wszechobecnej w sennym,
weekendowym, nieświadomym nadciągającego zagrożenia Pearl Harbor, Amerykanie nie zamykają zagrody po przejściu przez nią "Condora". Powód:
za dziesięć minut ma wpłynąć do portu kolejny trałowiec - "Crosbill". Nie ma więc ponoć sensu zamykać sieci, by zaraz później znów je rozsuwać.
Ale nie dość na tym - w oczekiwaniu na spodziewane przybycie "Antaresa" po godzinie 06.00, zagroda w dalszym ciągu pozostaje otwarta. Czającym
się przed kanałem portowym Japończykom lepszej zachęty nie trzeba. Jeszcze przed akcją podjętą przez "Warda" co najmniej jeden z nich zakrada
się do Pearl Harbor...
... Gdyż o godzinie 08.17 zostaje wykryty wewnątrz bazy przez niszczyciel "Helm". Lecz Amerykanie, którzy przecież znajdują się właśnie pod niesamowitą
presją głównego uderzenia japońskiego, które spadło na nich
Z POWIETRZA, po kilku minutach tracą kontakt z podwodnym
intruzem. Nie na długo jednak - o 08.34 kiosk Japończyka zostaje dostrzeżony ponownie, tym razem przez okręt-bazę wodnosamolotów "Curtiss",
który zaraz bierze częściowo wynurzonego "liliputa" na celowniki swoich dział oraz karabinów maszynowych. Po chwili dołącza do kanonady
jednostka remontowa "Medusa".
Choć artylerzyści "Curtissa" wysoko ocenili swoją robotę, przypisując sobie dwukrotne trafienie przeciwnika, wydaje się, że ich pociski nie
wyrządziły mu zbytniej szkody. W rewanżu zdołał bowiem odpalić torpedę, która szczęściem dla Amerykanów przemknęła pomiędzy "Curtissem" a
krążownikiem "Raleigh", po czym nieszkodliwie wybuchła na brzegu. Chwilę później do szarży na Japończyka rzuca się zaalarmowany niszczyciel
"Monaghan". "Liliput" broni się przed nim drugą, ostatnią już torpedą, ale chybia i już po chwili płaci za to najwyższą cenę. O 08.43
"Monaghan" uderza taranem w jednostkę miniaturową, miażdżąc jej kadłub, wtłaczając ją pod wodę i przejeżdżając po niej stępką. Na wszelki
wypadek z rufy niszczyciela staczają się w wodę dwie bomby głębinowe, których eksplozje kończą dzieło zniszczenia.
Zmaltretowany okręcik Furuno i Yokoyamy - gdyż on to właśnie był zatopioną przez "Monaghana" jednostką - Amerykanie podnieśli z dna jeszcze w
czasie II wojny światowej. Następnie wraz z dwuosobową załogą (wprawdzie po oddaniu poległym Japończykom wojskowych honorów), zasypano go w
fundamentach nowego falochronu, gdzie spoczywa do dziś.
Czy jeszcze któryś z pozostałych "liliputów" zdołał przeniknąć na pilnie strzeżone wody amerykańskiej bazy ?
Całkiem niedawno pojawiła się interesująca i nad wyraz spektakularna- choć jak się przekonamy, mało prawdopodobna hipoteza - że jeszcze jeden
z nich zdołał dokonać tej sztuki.
Bo co stało się z trzema pozostałymi jednostkami miniaturowymi Japończyków ?
Losy jednej z nich znamy całkiem dobrze. Okręcik chorążego Sakamaki - ten, który doznał awarii żyrokompasu, więc jako ostatni wyruszył ku Pearl
Harbor, nigdy nie osiągnął celu. Płynąc niemal po omacku, ostrzelany przez niszczyciel "Helm", najpierw został uszkodzony pobliskimi detonacjami
pocisków, a później dwukrotnym wejściem na rafy. Nie zważając na to, z cieknącym kadłubem, pogiętymi wyrzutniami torped i kabiną wypełnioną
trującymi oparami chloru z baterii, uparcie ponawiał próby sforsowania wąskiego kanału wiodącego do amerykańskiej bazy. Sakamaki musiał w końcu
dać za wygraną, kiedy już w nocy z 7 na 8 grudnia dowodzona przezeń jednostka straciła resztkę napięcia w akumulatorach. Bezwładny i niesiony
morskim prądem "liliput" dokuśtykał jakoś do wschodnich wybrzeży Oahu, by tam, w zatoce Waimanalo, osiąść nad ranem na mieliźnie.
Sakamaki i Inagaki postanowili wówczas ratować się i dotrzeć na ląd wpław, wcześniej nastawiając mechanizm zegarowy, który miał zdetonować
zainstalowane w ich jednostce ładunki samoniszczące. Niestety, Inagaki utonął. Do plaży dopłynął jedynie skrajnie wyczerpany chorąży Sakamaki,
by stać się zaraz potem (ku swej ogromnej z japońskiego punktu widzenia) hańbie - amerykańskim jeńcem wojennym, pierwszym zresztą w tej wojnie.
Rozpacz Japończyka była tym większa, że zapalniki ładunków wybuchowych w jego "lilipucie" zawiodły i jednostka ta wpadła w ręce wroga. Była
następnie obwożona po Stanach Zjednoczonych w celu spopularyzowania pożyczki wojennej. Istnieje do dnia dzisiejszego, będąc eksponatem Muzeum
Admirała Nimitza w teksańskim Fredericksburgu.
O czwartym miniaturowym okręcie podwodnym wiemy dużo mniej.
Co do jednego nie ma wątpliwości - zatonął on na wodach Keiichi Lagoon, akwenu na południe od Honolulu, gdzie jego wrak został przypadkiem
odkryty przez amerykańskiego nurka w roku 1960. "Liliput" znajdował się w stosunkowo dobrym stanie. Właz kiosku był otwarty, jak gdyby załoga
opuściła go przed zatonięciem. W wyrzutniach pozostały niewystrzelone torpedy. Wydobyto go na powierzchnię. Ostatecznie został przekazany
Japonii i znalazł się w szkole marynarki w Eta Jima, przed wejściem do której można go obecnie podziwiać.
Była to jednostka Furuno i Yokoyamy, o których losach nie wiemy nic pewnego.
Czyżby, podobnie jak Sakamaki i Inagaki, stracili w końcu, po wyczerpaniu akumulatorów, możliwość dalszego poruszania się ? Czy załoga
postanowiła opuścić bezwładnego liliputa ?
Czy postanowiła popełnić samobójstwo, a podobnie jak w przypadku łodzi Sakamakiego zawiodły ładunki samoniszczące ?
Może Japończycy zginęli w drodze na brzeg ?
Gdyż z wód Keiichi Lagoon niedługo później zostały wyłowione ciała dwóch Japończyków, z których jedno pozbawione było głowy. Ludzie ci
przyodziani byli w "coś w rodzaju bielizny"- tak to przynajmniej określono. Czy byli to Furuno i Yokoyama?
Czyżby jeden z nich zginął zaatakowany przez rekina, co tłumaczyłoby brak głowy ? A drugi - utonął ?
Ale mogli to być też Iwasa i Sasaki, polegli w wyniku akcji niszczyciela "Ward". Bezgłowe zwłoki należałyby wówczas do Hiroo, który
znajdując się w kiosku mógł zostać zabity przez celny pocisk.
A może...?
Gdyż był przecież JESZCZE JEDEN "liliput". Co stało się z piątym miniaturowym okrętem podwodnym, którego jednostką macierzystą był "I-16" ?
Co stało się z Masaji Yokoyama i Sadamu Ueda?
Oto jedna z największych zagadek Pearl Harbor.

Poległych w ataku na Pearl Harbor członków załóg miniaturowych okrętów podwodnych otaczano w Japonii boską czcią.
Pamiętnego grudniowego poranka o godzinie 08.03 japoński lotnik, prawdopodobnie dowódca jednego z bombowców torpedowych, nabierającego nad
Wyspą Ford wysokości po przeprowadzeniu ataku, nacisnął spust migawki. W ten sposób powstało słynne zdjęcie przedstawiające początek japońskiego
nalotu. Na jego pierwszym planie znajduje się nienaruszona niemal jeszcze "Aleja Pancerników", m.in. ugodzona już torpedami, ale jeszcze nie
przewrócona do góry dnem "Oklahoma"; również trafiona i nabierająca przechyłu "West Virginia"; "Arizona" przed eksplozją magazynów amunicyjnych,
która miała zabić 1177 ludzi; oraz "Navada" przed wypłynięciem w swój niedługi, lecz pamiętny rejs przez bombardowany port. Na powierzchni
zatoki widać jeszcze ślady torped, które zakończyły swój bieg przy kadłubach amerykańskich pancerników. Po wodzie rozchodzą się również
koliste fale wywołane eksplozjami u burt, choć słupy wody, wyrzuconej wybuchami w niebo, zdążyły już opaść. Na ostatnim planie płonie
zbombardowane lotnisko Hickam.
Wszystko to pozwala dosyć precyzyjnie określić moment wykonania fotografii, która została następnie rozpowszechniona przez Japończyków w krajach
neutralnych i trafiła dzięki temu do wielu archiwów, m.in. w USA.
Kilka lat temu grupa amerykańskich badaczy ogłosiła odkrycie na zdjęciu szczegółu dotąd przez nikogo niedostrzeżonego. Zastosowanie do analizy
fotografii komputerowych metod wyostrzania obrazu utwierdziło ich w przekonaniu, iż dokonali sensacyjnego wręcz odkrycia. Stwierdzili bowiem, iż
naprzeciwko "Alei Pancerników" znajduje się ni mniej, ni więcej, tylko MINIATUROWY OKRĘT PODWODNY, który przed chwilą ODPALIŁ SWOJE TORPEDY w
kierunku "Oklahomy" i "West Virginii".
Domniemany japoński "liliput" jest wprawdzie ledwo widoczny w postaci śladu jakiegoś zanurzonego obiektu. Ale jego rozmiary są zbliżone do
gabarytów miniaturowego okrętu podwodnego. Hipoteza głosi, iż znajdując się na głębokości peryskopowej został on podrzucony w górę przez fale
uderzeniowe powstałe przy wybuchach torped i rozchodzące się w płytkich wodach basenu portowego, przez co stał się na przeciąg kilku chwil
widoczny na powierzchni. Charakterystyczne ma być zachowanie się owych fal po minięciu dziwnego obiektu: za jego "rufą" utworzyły się bowiem
trzy dziwne, mniejsze turbulencje.
Autorzy teorii twierdzą, iż dokładnie tak stałoby się po przejściu fali uderzeniowej przez podwójne, osadzone na pojedynczym wale i obracające
się w przeciwnych kierunkach śruby napędowe "liliputa". I j nie koniec jeszcze na tym. Dwa z widocznych śladów torped zbiegają się właśnie na
tajemniczym obiekcie; od niego jakby biorąc swój początek...
Wniosek wydaje się więc oczywisty: jeden z japońskich miniaturowych okrętów podwodnych przeniknął mimo wszystko na kotwicowisko amerykańskich
pancerników i w pierwszych minutach nalotu, zgodnie ze swoimi zmodyfikowanymi rozkazami, przeprowadził udany atak torpedowy.
Teoria ta od razu jednak znalazła się w ogniu krytyki. Jej przeciwnicy wysunęli całkiem sporo obiekcji. Słusznych !
Jak to się stało, że tak odważnie sobie poczynającego "liliputa" nikt nie zauważył? Bo nie zaobserwowała go ani jedna spośród z pośród setek osób
obserwujących początek japońskiego ataku torpedowego na "Aleję Pancerników", zarówno z brzegu i pokładów pancerników, jak i niewielkich
jednostek pływających poruszających się wówczas na wodach portu. Jedna z nich znajdowała się kilkadziesiąt zaledwie metrów od "podwodnego
obiektu" i... nic. Jak to możliwe, że nikt niczego nie dostrzegł - nawet kiedy eksplozje torped niemal wyrzuciły owo dziwne "coś" na
powierzchnię ?
Zresztą dlaczego widać tylko zarys kadłuba, ale nie kiosk, który w końcu powinien być najłatwiejszy do dostrzeżenia i także przecież wzbudzić
turbulencje ?
To zresztą jeszcze najsłabsze argumenty. Kolejny dopiero wydaje się nieodparty.
Tora! Tora! Tora! Całkowite zaskoczenie!
Sprawnie jak na ćwiczeniach japońskie samoloty torpedowe schodzą nad powierzchnię wody i przyjmują kurs bojowy na "Aleję Pancerników"
kotwiczących u brzegów Wyspy Ford. Pierwszy klucz prowadzi maszyna dowodzona przez komandora podporucznika Shigeharu Murata. Tuż za nią pędzą
samoloty bosmanów Kawamura i Kokawa. Japończycy obierają za cel pancernik "West Virginia". O godzinie 08.03 Murata zwalnia torpedę. Niemal w tym
samym momencie to samo robią jego skrzydłowi. Pociski wyposażone w specjalne stabilizatory, zapobiegające zbyt głębokiemu zanurzeniu się po
zrzuceniu z samolotu - bez tej pomysłowej innowacji atak torpedowy w płytkich wodach zatoki byłby niemożliwy - rozpoczynają swą krótką podwodną
drogę do burty okrętu, znanego w US Navy jako "Wee Vee"...
Spienione ślady błyskawicznie zbliżają się do burty pancernika. Trafienie! Torpeda Muraty uderza na głębokości 5 metrów, jeszcze na chroniącym
burtę pasie pancernym, ale dokładnie w szczelinę pomiędzy tworzącymi go segmentami. Eksploduje. Wybuch głowicy w środku kadłuba rozpruwa na
zewnątrz jego poszycie, wypluwając zarazem falę ropy z przebitych zewnętrznych zbiorników. Podobne szkody wywołuje celna torpeda Kawamury,
którą "Wee Vee" inkasuje pomiędzy wręgami 79 i 80. Torpeda zrzucona z samolotu Kokawy trafia na wysokości wręgi nr 92, wgniatając na ćwierć
metra w głąb okrętu poszycie i część pancerza burtowego.
Zarazem, w tych samych dosłownie sekundach, potężne, podwodne, choć przecież wymierzone z powietrza ciosy, zaczynają sypać się na stojący tuż
obok pancernik "Oklahoma".
Jest on celem dla samolotów porucznika Zunichi Goto i jego podwładnych: bosmana Miyata i bosmanmata Hayato. I tutaj o godzinie 08.03 torpedy
odrywają się spod kadłubów. Pierwsze trafienie! Torpeda Goto uderza idealnie we wręgę nr 64 okrętu, rozrywa zewnętrzny bąbel przeciwtorpedowy i
wygina na zewnątrz poszyci. Niemal równocześnie następuje drugi wybuch, gdy na wysokości wręgi nr 47,5 trafia torpeda Miyaty. Trzecia, zrzucona
z samolotu Hayato pod nieodpowiednim kątem, przechodzi nieszkodliwie pod stępką pancernika. Ale wystarczą dwa trafienia, by "Oklahoma" zaczęła
nabierać groźnego przechyłu na lewą burtę. Widzą to Japończycy, których samoloty uwolnione od ciężaru torped z rykiem motorów przemykają tuż
ponad nadbudówkami pancernika i wyskakują z powrotem ku niebu nad Wyspą Ford.
Do ataku schodzą kolejne fale samolotów torpedowych...
Ktoś może zapyta: skąd, dlaczego ten opis, w którym nie ma przecież żadnego słowa o miniaturowych okrętach podwodnych ?
Odpowiedź jest prosta: by zilustrować, do jakiego stopnia i z jaką dokładnością udało się do dnia dzisiejszego zrekonstruować
przebieg oraz rezultaty powietrznego ataku torpedowego. Kadłuby amerykańskich pancerników, podniesionych przecież z dna zatoki, zostały
drobiazgowo zbadane. Precyzyjnie określono punkty trafień i rozmiary zniszczeń wyrządzonych przez torpedy. Historycy byli nawet w stanie
przypisać każdy z tych ciosów konkretnemu japońskiemu samolotowi.
I jak widać, wśród ran zadanych "West Virginii" i "Oklahomie" o 08.03 nie ma po prostu miejsca na torpedy wystrzelone z miniaturowego okrętu
podwodnego. To prawda, że obydwa pancerniki zostały przez torpedy dosłownie zmasakrowane, ale kolejne uderzenia spadły na nie dopiero w kilku
dalszych minutach nalotu, nie zaś w tej utrwalonej na zdjęciu. I to chyba ostatecznie przesądza sprawę.
Ale mimo to warto jednak dodać jeszcze coś: jeśli policzyć ILE japońskich miniaturowych okrętów podwodnych wzięło udział w ataku oraz zsumować
liczbę posiadanych przez nie, wystrzelonych czy pozostałych w wyrzutniach odnalezionych wraków TORPED, okaże się, że atak na "Aleję Pancerników"
nie mógł po prostu mieć miejsca. Torpedy "liliputa" zatopionego przez niszczyciel "Ward" pozostały w wyrzutniach. Podobnie stało się w przypadku
wyrzuconej na brzeg jednostki Sakamakiego i okręciku odnalezionego w roku 1960 w Keiichi Lagoon przed Honolulu. "Liliput", z którym rozprawił
się USS "Monaghan", wystrzelił swoje torpedy, dwukrotnie chybiając.
Zostaje nam więc piąty z miniaturowych okrętów podwodnych - ten, jak napisaliśmy, najbardziej tajemniczy. Jednostka Yokoyamy i Uedy, której nie
odnaleziono do dziś. Lecz Yokoyama nie mógł odpalić swoich torped do "West Virginii" czy "Oklahomy", bowiem piąty "liliput"... przeprowadził
INNY atak torpedowy. W dodatku w oczach japońskiego dowódcy mógł się on wydawać atakiem SKUTECZNYM.
Jak powszechnie wiadomo, żaden z japońskich "liliputów" nie przybył na spotkanie z okrętem-nosicielem. Mniej znany jest fakt, iż jednostka
Yokoyamy zdołała nawiązać kontakt radiowy ze swoim macierzystym okrętem. "Kontakt radiowy" to może zresztą zbyt wiele powiedziane. Radiooperator
"I-16" odebrał bowiem tylko dwa krótkie meldunki. Pierwszy, który nadszedł już w nocy, o godzinie 22.41, brzmieć miał:
"Udany atak z zaskoczenia". Co oznaczał ?
Czy był zaledwie informacją o tym, iż nalot zakończył się sukcesem ?
Może Yokoyama widział tylko przez peryskop pożary i słupy dymu nad Pearl Harbor i dlatego nadał swą entuzjastyczna wiadomość ? Wiemy, że także
Sakamaki był świadkiem podobnego widoku. A może jednak przyczyna była inna ?
Może Japończyk uważał, że powiódł się jego własny atak ?
Gdy na Pearl Harbor spadały pierwsze japońskie bomby i torpedy, lekki krążownik USS "St. Louis" znajdował się w głębi portu. Od godziny 08.00
prowadził intensywny ogień przeciwlotniczy do atakujących samolotów. Sam szczęśliwie nie odniósł uszkodzeń, choć kotwiczący w pobliżu bliźniaczy
krążownik "Honolulu" został nieco pokiereszowany pobliskim wybuchem bomby. Dopiero o 09.31 zdołano na tyle podnieść parę w kotłach, by podjąć
próbę wypłynięcia na otwarte morze. Krążownik ruszył z miejsca i krótko po godzinie 10.00 osiągnął rejon boi nr 1 w wejściu do zatoki.
Wtedy, dokładnie o 10.04, wielu marynarzom na "St. Louis" włosy dosłownie zjeżyły się na głowie. W stronę prawej burty ich okrętu, w odległości
poniżej kilkuset metrów, pędziły dwie torpedy! Za późno na ucieczkę, za późno na jakikolwiek manewr, to koniec! - takie myśli musiały przebiegać
przez głowę niejednego z Amerykanów.
Sekundy tylko dzieliły torpedy od uderzenia w okręt, gdy...
Eksplozja ! I druga, niemal równoczesna! Ku górze wystrzeliły dwa wielkie słupy wody, wyższe na pewno od masztów krążownika.
"St. Louis" miał niewiarygodne wprost szczęście. Mierzące weń torpedy trafiły w... rafę, wybuchając na podwodnej skale, całkowicie nieszkodliwie
dla okrętu. Najwyraźniej nie dane mu było zginąć już w tym pierwszym dniu wojny. Miał ją przeżyć, chociaż w przyszłości nie uniknął właśnie
storpedowania i ciężkiego uszkodzenia przez japońskie niszczyciele w bitwie pod Kolombangara.
Chwilę po wybuchach obserwatorzy na krążowniku dostrzegli peryskop, a działa średniego kalibru (127 mm) otworzyły doń ogień. Artylerzyści
"St. Louis" rościli pretensje do uszkodzenia, a nawet i zatopienia podwodnego napastnika, lecz najprawdopodobniej nie wyrządzili mu zbytniej
szkody. Niemniej byli najprawdopodobniej ostatnimi Amerykanami, jacy widzieli jednostkę podporucznika Yokoyama (gdyż ona to zapewne była),
która zaraz po ataku bez śladu znikła w głębinach.
Zastanówmy się, jak mógł wyglądać atak, powyżej opisany z amerykańskiego punktu widzenia, w oczach japońskiego dowódcy przy okularze peryskopu.
Japończyk ujrzał przecież eksplozje swych torped na tle nieprzyjacielskiej jednostki. Może więc, w sposób najoczywistszy w świecie, uznał ten
widok za dowód trafienia? Przecież dowódcy okrętów podwodnych spod wielu bander wielokrotnie popełniali podobne błędy !
Yokoyama w rzeczywistości chybił, ale w jego oczach mogło wyglądać to inaczej...
Oto "udany atak z zaskoczenia".
Jaki był los tej ostatniej jednostki miniaturowej ?
Możemy się tylko domyślać. Być może po wystrzeleniu swoich torped Japończycy podjęli próbę dotarcia na miejsce spotkania ze swoim okrętem-matką.
Pociski krążownika "St. Louis" i bomby głębinowe niszczycieli raczej ich nie dosięgły - świadczy o tym fakt nadania owego meldunku o udanym
ataku. Jakieś światło na tajemnicę, okrywającą koniec Japończyków rzuca drugi, ostatni meldunek wysłany przez Yokoyamę i odebrany na
"I-16" o godzinie 00.51: "Okręt niezdolny do nawigacji".
Mając w pamięci odyseję jednostki chorążego Sakamaki, można sądzić, iż meldunek o utracie kontroli nad okrętem Yokoyama nadał po tym, jak
wyczerpały się akumulatory i silniki zatrzymały się w końcu, zostawiając jednostkę na łasce fal i morskich prądów. Chwilę później musiało
zamilknąć i radio. Co stało się dalej ?
Czy dwuosobowa załoga postanowiła w tej sytuacji popełnić samobójstwo, odpalając ładunki samoniszczące, w które był wyposażony ich okręcik ? Czyżby w tym przypadku zadziałały ?
Być może nie dowiemy się tego nigdy.
"Jak pękająca perła rozrzucę kości w Zatoce Perłowej" - napisał w swoim pożegnalnym wierszu porucznik Foruno, dowódca japońskiej
miniaturowej jednostki podwodnej uczestniczącej w ataku na Pearl Harbor.
Czyżby słowa te stanowiły epitafium dla innej z nich ?
Tej, której zagadkę wciąż skrywają wody Hawajów...
|
| | | |